„Modyfikowany węgiel” Richard Morgan

Takeshi Kovacs został zahibernowany w przechowalni za różne przestępstwa popełnione w Świecie Harlana. Po ponad stu latach zostaje sprowadzony na Ziemię przez pewnego bogacza, który chce się dowiedzieć, kto go zabił. Jak to możliwe? Bancroft miał zdalną kopię, dzięki której mógł ponownie ucieleśnić się w jednym ze swoich sklonowanych ciał, mimo że niedługo wcześniej jego głowa rozbryzgała się na ścianie domu. Kovacs – były Emisariusz, czyli człowiek ze specjalnym przeszkoleniem wojskowym – zostaje wyciągnięty z przechowalni i upowłokowiony w obcym sobie ciele, aby dowiedzieć się, co się wydarzyło.

Z pewnością na niewątpliwą pochwałę zasługuje pomysł. Ludzie za sprawą technologii przechowują swoją osobowość, można powiedzieć „duszę”, w stosach, które są umieszczone na karkach. Jeśli tylko stos nie został uszkodzony (lub zainfekowany przez wirus), można takiego człowieka ponownie upowłokowić (?), nawet jeśli fizycznie umarł. Uszkodzenie stosu oznacza tu prawdziwą śmierć. Nie zawsze jednak da się uratować ciało i zdarza się, że zewnętrzna powłoka jest inna, nietożsama z poprzednią. Nie da się już poznać człowieka na pierwszy rzut oka po wyglądzie. Cała ta koncepcja wydaje mi się szalenie interesująca. To jak w wykreowanym w książce świecie zupełnie inaczej traktuje się ciało, nie jako człowieka, ale trochę jak ubranie, które – jeśli ma się wystarczająco dużo pieniędzy czy wpływów – można zmieniać. Ale z drugiej strony niekiedy bardzo trudno jest zaakceptować komuś nową powłokę – no bo czy „ja” to wciąż jestem „ja” w tym innym ciele?

I niestety na tym moje zachwyty się kończą. Książka była dla mnie dużym rozczarowaniem. Science fiction nie należy do moich ulubionych gatunków literackich, ale zwykle gdy po nie sięgam, liczę, że zostanę miło zaskoczona ciekawymi technologicznie pomysłami, rozbudowanym światem. Niby pojawia się sporo technicznych nowinek, ale są one raczej podane na talerzu – po prostu są, działają tak i tak. Wątkiem przewodnim jest teoretycznie śledztwo, które schodzi nieco na dalszy plan, ponieważ głównie mamy opisy seksu i przemocy. Wiem, że brzmię trochę jak stara dewotka, ale naprawdę Kovacs albo się z kimś epicko rozwala (bije, morduje, jest poddawany torturom), albo się z kimś epicko gzi. A gdzieś pomiędzy tym przypominamy sobie, że przecież tu była jakaś fabuła i do czegoś zmierzała, dlatego Kovacs szybko dopasowuje elementy układanki, ma świetny plan, który oczywiście o mały włos nie wypala, jednak wszystko będzie dobrze, zło zostanie pokonane, bohater zrobi jeszcze kilka bezinteresownie dobrych gestów, mimo że jest twardym gościem, po czym jak ten kowboj odejdzie w stronę zachodzącego słońca. To jest książka do bólu amerykańska, filmowa (nie dziwi, że serial cieszy się dużą popularnością), wyreżyserowana, brak jej autentyczności – zarówno fabule, jak i bohaterom. Nie uwierzyłam w nic i bardzo nie lubię takich historii, które napychają nas ładnymi wnętrzami, nawalankami z dużym rozbryzgiem krwi i szczegółowymi opisami penetracji wszelakich, zamiast podać kawałek ciekawej historii w dobrze skonstruowanym świecie. Żal ogromny, bo spodziewałam się czegoś na znacznie wyższym poziomie.

Komentarze