„Człowiek, który znał mowę węży” Andrus Kivirahk

„Człowiek, który znał mowę węży” Andrus Kivirahk | fot. Jeden akapit
Bohaterem książki jest kilkunastoletni Leemet, żyjący mniej więcej w XIII wieku na terenach obecnej Estonii. Razem z rodziną i resztą społeczności mieszka w lesie, jednak wielu ludzi przenosi się do wioski, zaczyna orać pole, jeść chleb zamiast mięsa leśnych zwierząt, a do tego przejmuje religię chrześcijańską przyniesioną przez rycerzy i zapomina przekazywaną przez pokolenia mowę węży i zatraca wiarę w Północnego Gada.

Muszę zacząć od tego, że gdy tylko usłyszałam, że ma wyjść nowy tytuł z literatury estońskiej (której praktycznie nie ma na naszym rynku), byłam pełna entuzjazmu. Miałam jednak do tej książki jedno podejście w papierze, a ostatecznie udało mi się przez nią przebrnąć w wersji audio. I choć bardzo rzadko piszę dosadnie, o tytułach, które mi nie podpasowały – przecież każda książka może znaleźć swojego czytelnika – to jednak stwierdzam, że było to jedno z większych rozczarowań czytelniczych ostatnich lat. W dużej mierze jest to styl autora, który niespecjalnie mi odpowiada, o czym pisałam przy okazji Listopadowych porzeczek, a który w tym tytule wywoływał wręcz niedowierzanie. Książka jest fikcją, wiadomo, co nawet zostało podkreślone w posłowiu, nie aspiruje do fikcji historycznej, ale jest osadzona w jakichś mniej więcej możliwych do ustaleniach czasach. I nie są to czasy współczesne. Dlatego w wielu momentach czułam zgrzyt w zbyt współczesnym sposobie rozmawiania czy zachowania bohaterów. Także to, że wiele z postaci nie było pogłębionych, ale wyciętych z kartonu i pojawiających się wciąż z tym samym zestawem cech. To fikcja z elementami realizmu magicznego, były jednak sytuacje tak absurdalne, a także tak bezsensownie brutalne, naturalistyczne i po prostu obrzydliwe, że trudno było nie mieć wrażenia, że to się jednak nie trzyma kupy. Ja po lekturze kompletnie nie wiedziałam, po co to było i dlaczego autor męczył mnie tak często nie tylko absurdem, ilością skompresowanych tragedii w końcowych aktach i mało śmiesznych żartów typu o próbowaniu końskiego gówna, aby poznać rasę konia, a także wciąż powtarzanych tych samych opętańczych kwestii z ust wierzących chrześcijan. Często miałam wrażenie, że autor nie dowierza czytelnikowi, czy ten dobrze zrozumiał, co chce przekazać i powtarzał to często i poprzez różne postacie. 

Zamysł książki był świetny, jednak samo wykonanie odrzuciło mnie całkowicie i zmęczyło pierwszorzędnie. Powinnam zaufać swojej intuicji, która po pierwszych stu stronach podpowiadała mi, że coś jest tu nie tak i powinnam odpuścić. Wygrała jednak moja determinacja, aby poznać ten tytuł w całości. Jedynym plusem jest to, że mogę z czystym sumieniem nie polecać. Czekam zatem na innych – lepszych? – współczesnych estońskich autorów.

Komentarze