„Oberki do końca świata” Wit Szostak
Sama warstwa fabularna może zaskakiwać, lecz nie musi. Jest to historia rodzinna jakich wiele – z miłością, niejedną śmiercią, konfliktami i urazami, a także z wojną w tle. Niezwykłe jest przede wszystkim umiejscowienie opowieści we wsi Rokiciny, a także podjęcie się przez autora wplatania w historię oberkowych melodii (czy raczej tekstów), które stanowią niejako tło, chór do wydarzeń, a cała opowieść momentami brzmi jak przypowieść. Poznajemy przede wszystkim rodzinę Wichrów, której członkowie od pokoleń są wiejskimi muzykantami i grają na weselach. Ród rozpoczął się od Macieja, który przybył do wsi wiele lat temu, nie wiadomo skąd i jak. Poznajemy jednak głównie Jakuba i jego dwóch synów – Józefa i Franciszka – ale także innych muzykantów spoza rodziny – Antoniego grającego na harmonii czy Tomasza Kobielę grającego na skrzypcach zaklętych najpewniej przez samego diabła. I choć sama historia prowadzi przez wzloty i upadki bohaterów, to dąży też do ostatniego, nostalgicznego wątku – odchodzenia w zapomnienie tradycji i samych ludzi, bo są dzieci, które nie chcą już grać, które nie chcą już mieszkać na wsi, które nie mają czasu przyjechać do rodziców. I nie ma już komu grać i komu tego grania przekazać. Na końcu książki można znaleźć informacje o projekcie i fundacji Muzyka Odnaleziona, dzięki której powstaje archiwum muzyki wiejskiej.
Bardzo doceniam pomysł i formę, jaką poniekąd przybrał tekst książki. Urzekł mnie ten swojski realizm magiczny, za sprawą którego w wierzbach można usłyszeć diabelskie oberki, a graniem można zatrzymać czas, by historia nie miała wstępu do Rokicin (to chyba mój ulubiony fragment). Poza szczerym zadowoleniem z lektury odczuwam jednak żal, że pewnych rzeczy – w tym zupełnie innym od dawnego świecie – mimo wszystko nie da się ocalić od zapomnienia.
Cytaty dla chętnych:
„Włożył najlepszą koszulę, uczesał zmierzwione od wesela włosy, nastroił skrzypce, a potem wyszedł na drogę. Stanął przy kapliczce Chrystusa Frasobliwego, która zamykała Rokiciny od południa. I zaczął grać prastarego oberka. Jednego z najstarszych, jakie przechowywała tradycja muzykanckiego rodu Wichrów. I grał, a chmury gnały po bezkresnym niebie, i grał Jakub, aż oberek dotarł do widnokręgu. A potem wziął Jakub skrzypce swe pod pachę i spokojnym, długim krokiem ruszył na północ. Minął całe Rokiciny, zadziwione chałupy ciekawie obracały w jego kierunku drewniane, opalone twarze. Tak dotarł do kapliczki Świętego Antoniego, która zamykała Rokiciny od północy. I tam zaczął grać tego samego oberka, oberka prastarego, oberka z czasów Maciejowych. Józef stał na drodze przed domem i widział niewielką sylwetkę ojca, który grał, a chmury żeglowały po nieboskłonie jakby gnane kolejnymi dźwiękami Wichrowego oberka. A potem Jakub wrócił, wrócił spocony i wyczerpany. Siadł przy stole, położył na nim skrzypce i powiedział Józefowi, że zatrzymał czas. Że zakazał historii wstępu do Rokicin. Że odtąd historia ma mijać Rokiciny szerokim łukiem, bo dość szkód już wyrządziła tej spokojnej wiosce. I tak się też stało. Od tamtej pory historia zaczęła Wichrową wioskę oszczędzać, zaczęła się jej bać i krążyła po opłotkach, nie zaglądając do domostw i uciekając przed szczekaniem rokicińskich psów.” (s. 39-40)
“Wichry wszystkie grały i wszystkie skrzypiały. A pierwszym, o którym przetrwała pamięć w Rokicinach, był Maciej. Przybył pewnego dnia z południa, przybył sam, przybył znikąd. Przyszedł samotnie od strony pól, od wąskiej dróżki, którą nikt nie chodził. (...) Przyniósł rozchwiane, opętańcze oberki, przyniósł oberki szaleńcze, które zmuszają skrzypka, by grał je bez przerwy po kilka godzin, przyniósł muzykę rozedrganą i dziką, odurzającą i podrywającą do tańca nawet znużonych rokicińskich chłopów. I tak się zaczęło to wielopokoleniowe Wichrowe granie, z nudy się zaczęło, z pustki i z bezlitosnego, płaskiego widnokręgu” (s. 42).
Komentarze
Prześlij komentarz