„Znamię” Nathaniel Hawthorne
Aylmer, określany mianem uczonego biegłego we wszystkich dziedzinach filozofii przyrody i zafascynowany zgłębianiem praw natury, ma bardzo piękną żonę, która ma jedną, jedyną skazę – jeden jej policzek jest oszpecony znamieniem w kształcie przypominającym małą rączkę. Przychodzi dzień, w którym mąż nie może już znieść dłużej tej nieidealności żony i namawia ją na to, że przy użyciu swoich zdobywanych przez lata wspaniałych umiejętności pozbędzie się z jej twarzy owej skazy. Żona, choć pełna obaw, zgadza się na to, by mąż już nigdy nie musiał patrzeć na nią z obrzydzeniem.
Na podejście bohatera spuszczę zasłonę milczenia, lecz czym byłaby opowieść z XIX wieku, gdy nie miała drugiego dna, znacznie istotniejszego. „... studiował cudowne atrybuty ludzkiego ciała i usiłował zrozumieć, w jaki sposób natura – chłonąc wszystko, co najcenniejsze z ziemi i powietrza, a także ze sfery ducha – stwarza i wspiera w rozwoju człowieka, swoje arcydzieło. Zarzucił te badania dawno temu, niechętnie godząc się z prawdą, o której prędzej czy później potyka się każdy dociekliwiec – że nasze wspaniała stwórcza Matka, choć na pozór działa w pełnym słońcu, w istocie bardzo pilnie strzeże swych tajemnic i wbrew udawanej otwartości pokazuje nam jedynie gotowe rezultaty. Owszem, pozwala psuć, ale naprawiać – już rzadko; i niczym zazdrosny posiadacz patentu, kategorycznie zabrania nam tworzyć.” (s. 107) W tym cytacie jest zawarte wszystko, co przewija się w opowiadaniu, a mianowicie, że chęć naprawiania natury, wyrwania jej sekretów, nie może skończyć się dobrze, a każda próba zmieniania jakiegoś elementu wiąże się z nieprzewidywalnymi konsekwencjami.
Poprzednim razem z tego zbioru czytałam Carmillę J. Sheridana Le Fanu >>
Komentarze
Prześlij komentarz