„Trędowata” Helena Mniszkówna

19-letnia Stefcia wyjeżdża z rodzinnego domu, aby zapomnieć o niezbyt udanym wyborze swojego serca i zaczyna pracować jako guwernantka w Słodkowcach. Poznaje tam ordynata Waldemara Michorowskiego, z którym jej relacje na początku nie układają sie za dobrze, jednak później – ku przestrachowi ogółu – zaczynają się układać zbyt dobrze. Związek magnata i dziewczyny niższego stanu (nawet jeśli jest to szlachcianka) mało komu jest na rękę. Do tego dochodzą zamierzchłe sprawy związane z dziadkiem ordynata i jego „nieodpowiednią” miłością.

Okazuje się, że Polacy nie gęsi, bo swoją Jane Austen mają i choć ta historia nie kończy się tak wspaniale jak książki angielskiej pisarki, to ma ona podobny klimat – wiejskie posiadłości, bale, spotkania. Wiele elementów z Trędowatej bardzo kojarzyło mi się z historią Lizzy i Pana Darcy’ego (sala portretowa, opowieści o wspaniałości ordynata z ust pracowników). Jednak jest tu sporo różnic.

Miłość jest tragiczna, co nie przeszkadza jej w byciu aż przesadnie cukierkową, kiedy jest w rozkwicie, a Stefcia czasami jest tak szlachetna i poprawna, że aż boli (choć zdarzało jej się pokazać pazurki, to jednak wystarczająco opiłowane). Zdecydowanie bardziej podobała mi się dziwna relacja między panną Ritą a hrabią Trestką. Choć zdecydowanie więcej sie przekomarzali niż miłowali, to jednak ich związek był znacznie – nomen omen – zdrowszy. Panna Szeliżanka była bystra i uszczypliwa, a hrabia Trestka sam się nabijał ze swoich awansów względem Rity, która nie była przesadnie przychylna. Jednak ich związek oparty był na przyjaźni, co znacznie bardziej mnie przekonuje, niż szalona miłość Waldemara, która poruszała jego nozdrzami w tę i we w tę. Niezmiernie spodobało mi się stwierdzenie panny Rity, która na przesadną czułość ze strony hrabiego Trestki odpowiedziała: „Panie, rozrzewniona jestem, ale czulić się nie lubię”.

Inną ciekawą kwestią, poruszaną na kartach Trędowatej, jest pochwała patriotyzmu, jednak w znaczeniu: „Cudze chwalicie, swojego nie znacie”. Objawia się to zarówno w słowach Stefci, która mówi Luci, że warto czytać polskich autorów, a nie podchodzić do świata jak Pani Idalia, że wszystko, co jest angielskie, francuskie czy niemieckie, jest z założenia lepsze. Tego samego zdania jest też Waldemar, kiedy tłumaczy, dlaczego zakupił maszyny na wzór zagranicznych, jednak produkowane na ziemiach polskich.

A trzecią rzeczą, która mnie zaskoczyła było podejście Waldemara do arystokracji, z której sam pochodził. I nie chodzi tu tylko o kwestie matrymonialne, ale także w sprawach odpowiedzialności za ludzi, którzy są pod opieką danego właściciela ziemskiego. „Pan jesteś demokrata!”, ktoś mu zarzucił całkiem słusznie po wywodach związanych ze szkolnictwem i opieką zdrowotną dla pracowników.
W Trędowatej można znaleźć naprawdę sporo ciekawych rzeczy, a bohaterowie też nie są miałcy. Choć związek Waldemara i Stefci był rodem jak z bajki Disneya (na początku książki przed Stefcią skacze wiewiórka i śpiewają ptaki, a w dalszej części kwiaty oznajmiają przybycie ukochanego), to jednak nie można odmówić im pewnej głębi psychologicznej. Stefcia była bystra i dowcipna, a Waldemar miał szerokie horyzonty. Jedyne, czego żałuję, to tego, że historia kończy się źle – oczywiście, przez wzgląd na Stefcię także, ale bardziej ze względu na to, że wraz z tragedią wkrada się sporo pompatyczności i pewnych przesadnych gestów.

W każdym razie myślę, że warto! A jak nie dacie rady przebrnąć przez książkę, to polecam audiobooka, bo wciąga.

Tytuł ten czytałam w ramach cyklu „Piknik z klasyką” organizowanego przez Pierogi Pruskie i Czytam to i owo. Więcej o tym cyklu dowiesz się tutaj >