„Zjawa” Michael Punke / „Marsjanin” Andy Weir

Dzisiaj rozwiązanie zagadki, co łączy Leonadra DiCaprio i Matta Damona.
Oczywiście oprócz tego, że obaj są aktorami, to zagrali główne postaci w filmach na podstawie książek. Ale żeby było mało, to historie tych dwóch bohaterów wydały mi się poniekąd podobne. A przynajmniej na początku.
Chodzi o „Zjawę” Michaela Punke oraz „Marsjanina” Andiego Weira.

Hugh Glass należy do Kompanii Futrzarskiej Gór Skalistych i na początku XIX wieku wędruje po dzikich lasach z innymi członkami ekipy. Pewnego razu zostaje zaatakowany przez niedźwiedzicę – ma rozorane plecy, gardło i prawie urwany skalp. Pewne jest, że umrze, towarzysze czekają na jego śmierć. Jednak gdy ta długo nie przychodzi, dowódca wyprawy decyduje się ruszyć, a z Glassem zostawić dwóch ludzi, którzy mają go pochować. Problem jest taki, że Glass nie umiera, a jednemu z towarzyszy, nie chce się dłużej czekać. Do tego w pobliżu zaczynają się kręcić Indianie. Zostawiają więc Glassa – do tego bez strzelby, noża, krzesiwa. Niczego, co mogłoby mu pomóc w przetrwaniu. Przecież i tak ma umrzeć. Jednak Glass decyduje, że przeżyje za wszelką cenę, wbrew wszystkiemu i odnajdzie zdrajców...
 

Mark Watney był członkiem misji kosmicznej badającej powierzchnię Marsa. Kiedy dochodzi do wypadku i załoga musi się ewakuować, okazuje się, że skafander Marka rozszczelnił się, co było równoznaczne ze śmiercią. Ponieważ liczy się czas, nie wracają po jego ciało, tylko startują z powierzchni. Problem jest taki, że jednak mimo informacji o rozszczelnieniu skafandra, Mark przeżywa i zostaje sam. Sam na Marsie. Może się poddać i po prostu umrzeć. Decyduje się jednak przeżyć za wszelką cenę...

Sami, pozostawieni przez swoich towarzyszy na śmierć, a jednak przeżywają, choć napędza ich coś zgoła odmiennego – Glassa chęć zemsty, a Marka zwykła chęć przeżycia.

„Zjawa” była ciekawym tytułem, szczególnie ze względu na ten traperski klimat – Indianie, bizony, nieprzebyte ośnieżone lasy. Nie sądziłam, że ta książka mi się spodoba, ale jednak nie mogę powiedzieć nic złego o niej. Czasami tylko dłużyły mi się fragmenty związane z całym przemysłem handlu skórami, a te o skórowaniu niedźwiedzia, czy bizonów wolałabym pominąć. Jednak była to bardzo klimatyczna opowieść, na mroźne dni. Sam Glass nie zyskał mojej wielkiej sympatii, ale raczej mu na tym nie zależało.

„Marsjanina” czytałam już prawie dwa lata temu, ale pamiętam, że dobrze się wtedy bawiłam. Mark miał poczucie humoru, nawet w obliczu tak absurdalnej sytuacji, a do tego był trzeźwo myślący. Z jego rozważań i obliczeń można było samemu coś interesującego wynieść.