„Lokatorka Wildfell Hall” Anne Brontë

Historia dzieje się w 1827 roku na angielskiej wsi, narratorem jest 24-letni właściciel ziemski, Gilbert Markham, najstarszy syn, który po śmierci ojca przejął zarządzanie gospodarstwem. Do pobliskiego, nieco zrujnowanego domu wprowadza się młoda wdowa z synem i budzi wielkie zainteresowanie lokalnej społeczności, ponieważ nie jest zbyt towarzyska i unika kontaktów. Mimo tego niekorzystnego pierwszego wrażenia z czasem główny bohater zaczyna darzyć ją uczuciem i całą historię opowiada w formie listu do swojego przyjaciela.

Niby ten tytuł miał wszystko, co literatura z tamtego okresu powinna mieć - wiejskie posiadłości, zapuszczone majątki, romantyczne rozsypujące się wieżyczki sterczące z gąszczu bluszczu, tragiczne ludzkie dzieje i miłosne uniesienia serca - jednak w wielu momentach była to męcząca lektura. Szczególnie za sprawą głównego bohatera i narratora, który ewidentnie w dzisiejszych czasach byłby zdiagnozowany jako osobowość borderline. Jak kocha to do szaleństwa, jest otumaniony, nie słucha tego, co mówią inni, twierdzi, że zna jakąś osobę lepiej, niż ktokolwiek inny, bo widział ją kilka razy w życiu na przestrzeni kilku miesięcy. Potem jest świadkiem pewnej sytuacji, z której wyciąga pochopne wnioski i dorabia do tego ideologię, sam się nakręca, nienawidzi wszystkich, świata i ludzi, a ta do niedawna ukochana staje się największym wrogiem, kłamliwą żmiją. Gdy sytuacja się znów odwraca, to po raz kolejny szaleństwo zakochania. Poza tym jest egocentrykiem - gdy kobieta, którą kocha, pozwala mi poznać tragiczne losy swojego życia, ten, po przeczytaniu, najbardziej jest zmartwiony z powodu tego, że zakończyła w momencie, w którym miała wspomnieć o nim. Gdy ona jest w żałobie, on zastanawia się, czy ona o nim myśli i czy tęskni. Bohater jest przesadnie egzaltowany, a większość pozostałych postaci także ma jedną główną cechę osobowości, która jest ich obudową i na tym opiera się ich kreacja. Niby jest pewna intryga, która rzeczywiście jest ciekawa, gdyby nie to, że od pewnego momentu czytelnik nie ma najmniejszych wątpliwości, jak to się wszystko skończy. Było też sporo scen, w których wystarczyłoby, aby bohaterowie szczerze ze sobą porozmawiali, żeby rozwiązać konflikt, a nie uznać, że wszystko jest już wiadome. Lepiej strzelić focha, przeskoczyć płot i uciec.

Podsumowując, nie jestem za bardzo zadowolona z lektury, bo uważam, że jest ona przegadana w taki mało satysfakcjonujący sposób. Śledzimy różne odchyły psychiczne bohatera, a w trakcie mamy jeszcze mocno przydługi wtręt na temat przeszłości bohaterki. W moim odczuciu to głównie konstrukcja powieści jest problematyczna, a także to, że nie było kogoś, kto autorce wykreśliłby kilka mdłych fragmentów. Zabrakło finezji w dialogach. Książkę Anne uważam za najsłabszą ze wszystkich książek napisanych przez siostry Brontë, które czytałam. I choć Wichrowe wzgórza to jedna z moich najmniej ulubionych książek na świecie, to jednak stylowo nie można jej niczego zarzucić i była o niebo lepsza od Lokatorki Wildfell Hall. Ogólnie nie odradzam całkowicie, ale są znacznie lepsze. lepiej poprowadzone, tytuły z tego okresu i o podobnej tematyce.


Książkę czytałam w ramach akcji #victober #wiktorianskipazdziernik.

Komentarze