„Znachor” Tadeusz Dołęga-Mostowicz

Doktor Rafał Wilczur jest jedynym z najbardziej znanych chirurgów w Warszawie w okresie dwudziestolecia międzywojennego. Pewnego dnia dowiaduje się, że jego ukochana żona od niego odeszła i zabrała ze sobą małą córeczką. Jest załamany i za sprawą wielu zbiegów okoliczności i nieszczęśliwych wypadków traci pamięć. Przez kilkanaście lat będzie się tułał po kraju jako pracownik fizyczny, aż trafi na Kresy Wschodnie, do miejscowości Radoliszki. Tam, w młynie Prokopa Mielnika, przeprowadza skomplikowaną operację, po której syn młynarza zacznie chodzić. Od tego czasu będzie nazywany Znachorem i będzie leczył ludzi. Wciąż nie wie jednak, że jest jak to „drzewo wyrwane z korzeniami” – nie pamięta kim był i jakie było jego wcześniejsze życie.

Gdy zaczynałam lekturę, niewiele wiedziałam o fabule, choć oczywiście wiedziałam, że kiedyś powstał film. Dlatego ta historia mnie zaskakiwała zwrotami akcji i zbiegami okoliczności, które zafundował czytelnikowi autor. Przyznam, że to była naprawdę dobra lektura i poza zapisem pewnej epoki, może być dziś czytana także jako swego rodzaju kryminał, powieść z tajemnicą. I choć, rzecz jasna, niektóre zachowania czy postawy bohaterów są dla współczesnego czytelnika zdecydowanie przestarzałe, to jednak całość nie straciła z latami – nadal da się to czytać i czerpać z tego przyjemność. Ja akurat słuchałam audiobooka czytanego przez Jana Nowickiego, który w moim odczuciu pasował do tej lektury (mimo sporadycznych zawieszeń podczas czytania).

Choć tytuł nie był idealny, to jednak przyznam, że uważam lekturę za bardzo udaną i z pewnością będzie to jedna z tych książek, którą będę dobrze i długo wspominać. Powoli przekonuję się do starych polskich klasyków, bo okazuje się, że czerpię niejaką satysfakcję z lektury – jak było to chociażby w przypadku Trędowatej Mniszkówny, która poza bycia nieco przesłodzonym romansem, była także bardzo ciekawą powieścią obyczajową. Znachor plasuje się bardzo wysoko na liście moich ulubionych klasycznych lektur.

Komentarze