„Sekrety kobiet złotnika” Jeanne Bourin

Połowa XIII wieku, poznajemy paryską rodzinę Brunelów tuż po tym, gdy najstarsza córka Florina, licząca lat 15, właśnie wyszła za mąż ze truwera. Niestety sprawy szybko zaczynają się komplikować, kiedy okazuje się, że przystojny kuzyn męża Floriny, Wilhelm, zaczyna się nadmiernie interesować dziewczyną, a do tego wprowadza także niepokój w sercu jej matki Matyldy.

Książka została mi polecona przez koleżankę historyczkę ze względu na to, że autorka trzyma się historycznych realiów XIII-wiecznego Paryża i świata w ogóle. I rzeczywiście, u Bourin czas ten bynajmniej nie jawi się jako wieki ciemne, które to określenie zbyt łatwo przychodzi do głowy, gdy myślimy o średniowieczu, ale jako okres, kiedy także powstawało wiele dzieł kultury. Zaskoczyło mnie nieco to, że Matylda, żona złotnika, pomaga mu w pracy, sama projektuje i tworzy dzieła. Podobnie Florina, która wraz z mężem udziela się na dworze Ludwika IX i Małgorzaty Prowansalskiej jako truwerka. Ten dość niezależny rys kobiecej działalności jakoś nie łączył mi się z tamtym okresem. Pojawiało się też trochę elementów codzienności (np. wysypane ściętą trawą klepiska) i tradycji (Majowa miłość i wybieranie Królowej Maja). Uważam jednak, że niestety było tych elementów trochę za mało na rzecz romansu. I choć wciągnęłam się w perypetie kochanków, to bardziej obiektywnie stwierdzam, że zbyt dużo było w tej książce mężczyzn szalejących z pożądania, którzy poza chucią niewiele mogli pokazać ze swego charakteru. Wilhelm, który początkowo wydawał się po prostu zakochanym, bardzo męskim mężczyzną, na kolejnych stronach zostaje całkowicie pozbawiony osobowości. W fabule jest też sporo zbyt oczywistych zbiegów okoliczności, a to całkowite szczęśliwe zakończenie po tylu trudnych przejściach wydaje mi się bardzo mocno oderwane od rzeczywistości. Cóż poradzę, że jestem bardziej rozważna, niż romantyczna, a książkowe relacje oparte tylko na dzikim pożądaniu i „wielkiej miłości” wydają mi się sztuczne.

Patrząc całościowo, jestem zadowolona z lektury, bo rzeczywiście wczułam się w ten średniowieczny klimat dzięki drobnym detalom. Cenię autorów, którzy naprawdę potrafią mnie przenieść tam, gdzie nigdy nie byłam. Książka podobałaby mi się z pewnością bardziej, gdyby proporcje między powieścią obyczajowo-historyczną a romansem rozkładały się bardziej po równo, ale dla kogo namiętna historia miłosna jest atutem, to niech sięga koniecznie.


Jeśli chodzi o książkę z historią w tle, to bardziej polecam tytuł Silva rerum, o Rzeczpospolitej Obojga Narodów i rodzinie Narwojszów, która jak na moje nikłe pojęcie też trzyma się realiów historycznych (choć ręki za to nie dam, zapytajcie swojego domowego historyka), a jednak skupia się na obyczajowości, a nie na romansie.

Komentarze