„Zabliźnione serca” Max Blecher
Emanuel to młody Rumun, student uczący się we Francji, który dowiaduje się, że jest poważnie chory, jego kręgosłup wkrótce może się rozsypać. Wyjeżdża do sanatorium w Beck, aby się podkurować i poznaje tamtejsze życie, pacjentów i personel.
Bardzo istotna dla zrozumienia tej książki jest świadomość, że autor w dużej mierze opiera postać głównego bohatera na swoich własnych doświadczeniach. Blecher chorował przez wiele lat na przepuklinę kręgosłupa, odwiedził wiele sanatoriów w Europie i zmarł w wieku 29 lat. Pisałam już jakiś czas temu o Rozświetlonej jamie. Dzienniku sanatoryjnym, gdzie Blecher opisuje po części wydarzenia, które działy się w jego życiu, ale także swoje przemyślenia filozoficzne. Tutaj może nie ma takiego zagłębiania się w psychikę głównego bohatera, ale wciąż jest on ważnym głosem i bystrym obserwatorem – choć jest on już pacjentem, to wciąż jeszcze obcym, świeżym nabytkiem. Obserwuje cierpienie innych chorych i to, jak sobie z nim radzą, albo jak próbują sami siebie oszukiwać. Poznaje chłopaka, który pokazuje swoje pornograficzne zdjęcia z wyprężonym penisem, a niedługo potem dowiaduje się o jego śmierci. Jedna kobieta zwierza mu się, że gra ze swoją guwernantką w karty i choć ta o tym nie wie, ona gra z nią o dni – jeśli chora wygra, zabiera jeden dzień z życia tamtej na swoją korzyść. Jedna z pacjentek mówi o szoku, jakim jest założenie gipsu i o późniejszej rezygnacji, pogodzeniu się z losem:
Dla wszystkich był to wstrząs... Wszyscy budziliśmy się w środku nocy i zdesperowani macaliśmy gips. Wszyscy... wszyscy... Ale później, kiedy ciosy przybrał na sile, nic już nie czuliśmy... Wiesz, co to jest w medycynie „zabliźniona tkanka”? To ta sina i pomarszczona skóra, która tworzy się na zagojonej ranie. To prawie normalna skóra, tyle że niewrażliwa na zimno, na ciepło i na dotyk... (...) Widzisz, serca nas, chorych, tyle już otrzymały w życiu ciosów nożem, że stały się taką właśnie zabliźnioną tkanką... Niewrażliwą na zimno... na ciepło... i na ból... Niewrażliwą, siną i stwardniałą… (s. 127)
Autor przedstawia pacjentów jednak nie tylko jako ofiary choroby, ale też jako egocentryków, którzy wykorzystują to, co im życie przyniesie, jednak przy braku perspektyw nie mają problemu, aby z łatwością się z tego wycofać – co pojawia się w wątku romansowym głównego bohatera.
Z pewnością ten tytuł pod pewnym względami bardziej podobał mi się niż Rozświetlona jama, zapewne właśnie przez osadzenie tego w fabule a nie luźnych zapiskach, jednak obie te książki się uzupełniają i warto sięgnąć po nie razem w niedługim odstępie czasu.
Cytat dla chętnych:
Właśnie wtedy w głębi sali jakiś pacjent upuścił sztuciec, który upadł z bardzo głośnym brzękiem. Jego wózek był dość niski i gdyby wyciągnął trochę rękę, z łatwością dosięgnąłby upuszczonego przedmiotu. Emanuel zauważył jednak, że chory patrzy na sztuciec bezczynnie. Jego sąsiadka również przyglądała się tej scenie. Wkrótce podeszła kelnerka i przyniosła drugi.
– Dlaczego go nie podniósł? To nic trudnego... – powiedział Emanuel.
– Myślisz, że to takie proste? Przewróciłby się na pewno, przecież ma na sobie kilkudziesięciokilogramowy gips.
Emanuel zdumiał się niepomiernie. Widział dobrze, że chory leżał sztywno na wózku, jednak nic nie wskazywało na to, że ma od ubraniem gorset.
– Doktor Ceriez bardzo dobrze je robi, czyż nie? – dodała dziewczyna. – Niepodobna odgadnąć kształt pod ubraniem... Kroi je na miarę.
I zastukała palcami w swoją suknię, która zadźwięczała twardo i sucho, zdradzając sztywną warstwę pod spodem. Ona też nosiła gorset, a jednak była ubrana od stóp do głów, bez żadnej zewnętrznej oznaki swej ułomności.
– Mnie też założą gips – powiedział Emanuel z ogromnym zniechęceniem w głosie.
Teraz, kiedy tak patrzył na rzędy leżących, kwestia choroby nie ograniczała się dla niego do abstrakcyjnego stwierdzenia: „być chorym” w przeciwieństwie do „być zdrowym”. Czuł się, jakby awansował do ich stopnia, jak na przeglądzie wojska. Solidarny z nimi w chorobie, solidarny w gipsie... Nawet samo ciało przybrało na wózku prawidłową, sztywną postawę kaleki...
(s. 52-53)
Interesują cię inne książki rumuńskie i o Rumunii? Zajrzyj tutaj >
Bardzo istotna dla zrozumienia tej książki jest świadomość, że autor w dużej mierze opiera postać głównego bohatera na swoich własnych doświadczeniach. Blecher chorował przez wiele lat na przepuklinę kręgosłupa, odwiedził wiele sanatoriów w Europie i zmarł w wieku 29 lat. Pisałam już jakiś czas temu o Rozświetlonej jamie. Dzienniku sanatoryjnym, gdzie Blecher opisuje po części wydarzenia, które działy się w jego życiu, ale także swoje przemyślenia filozoficzne. Tutaj może nie ma takiego zagłębiania się w psychikę głównego bohatera, ale wciąż jest on ważnym głosem i bystrym obserwatorem – choć jest on już pacjentem, to wciąż jeszcze obcym, świeżym nabytkiem. Obserwuje cierpienie innych chorych i to, jak sobie z nim radzą, albo jak próbują sami siebie oszukiwać. Poznaje chłopaka, który pokazuje swoje pornograficzne zdjęcia z wyprężonym penisem, a niedługo potem dowiaduje się o jego śmierci. Jedna kobieta zwierza mu się, że gra ze swoją guwernantką w karty i choć ta o tym nie wie, ona gra z nią o dni – jeśli chora wygra, zabiera jeden dzień z życia tamtej na swoją korzyść. Jedna z pacjentek mówi o szoku, jakim jest założenie gipsu i o późniejszej rezygnacji, pogodzeniu się z losem:
Dla wszystkich był to wstrząs... Wszyscy budziliśmy się w środku nocy i zdesperowani macaliśmy gips. Wszyscy... wszyscy... Ale później, kiedy ciosy przybrał na sile, nic już nie czuliśmy... Wiesz, co to jest w medycynie „zabliźniona tkanka”? To ta sina i pomarszczona skóra, która tworzy się na zagojonej ranie. To prawie normalna skóra, tyle że niewrażliwa na zimno, na ciepło i na dotyk... (...) Widzisz, serca nas, chorych, tyle już otrzymały w życiu ciosów nożem, że stały się taką właśnie zabliźnioną tkanką... Niewrażliwą na zimno... na ciepło... i na ból... Niewrażliwą, siną i stwardniałą… (s. 127)
Autor przedstawia pacjentów jednak nie tylko jako ofiary choroby, ale też jako egocentryków, którzy wykorzystują to, co im życie przyniesie, jednak przy braku perspektyw nie mają problemu, aby z łatwością się z tego wycofać – co pojawia się w wątku romansowym głównego bohatera.
Z pewnością ten tytuł pod pewnym względami bardziej podobał mi się niż Rozświetlona jama, zapewne właśnie przez osadzenie tego w fabule a nie luźnych zapiskach, jednak obie te książki się uzupełniają i warto sięgnąć po nie razem w niedługim odstępie czasu.
Cytat dla chętnych:
Właśnie wtedy w głębi sali jakiś pacjent upuścił sztuciec, który upadł z bardzo głośnym brzękiem. Jego wózek był dość niski i gdyby wyciągnął trochę rękę, z łatwością dosięgnąłby upuszczonego przedmiotu. Emanuel zauważył jednak, że chory patrzy na sztuciec bezczynnie. Jego sąsiadka również przyglądała się tej scenie. Wkrótce podeszła kelnerka i przyniosła drugi.
– Dlaczego go nie podniósł? To nic trudnego... – powiedział Emanuel.
– Myślisz, że to takie proste? Przewróciłby się na pewno, przecież ma na sobie kilkudziesięciokilogramowy gips.
Emanuel zdumiał się niepomiernie. Widział dobrze, że chory leżał sztywno na wózku, jednak nic nie wskazywało na to, że ma od ubraniem gorset.
– Doktor Ceriez bardzo dobrze je robi, czyż nie? – dodała dziewczyna. – Niepodobna odgadnąć kształt pod ubraniem... Kroi je na miarę.
I zastukała palcami w swoją suknię, która zadźwięczała twardo i sucho, zdradzając sztywną warstwę pod spodem. Ona też nosiła gorset, a jednak była ubrana od stóp do głów, bez żadnej zewnętrznej oznaki swej ułomności.
– Mnie też założą gips – powiedział Emanuel z ogromnym zniechęceniem w głosie.
Teraz, kiedy tak patrzył na rzędy leżących, kwestia choroby nie ograniczała się dla niego do abstrakcyjnego stwierdzenia: „być chorym” w przeciwieństwie do „być zdrowym”. Czuł się, jakby awansował do ich stopnia, jak na przeglądzie wojska. Solidarny z nimi w chorobie, solidarny w gipsie... Nawet samo ciało przybrało na wózku prawidłową, sztywną postawę kaleki...
(s. 52-53)
Interesują cię inne książki rumuńskie i o Rumunii? Zajrzyj tutaj >
Komentarze
Prześlij komentarz