„Wiersze i proza 1954-2004” Tomas Tranströmer

Poezja to ogólnie ciężka sprawa, ponieważ jest zwykle bardziej wymagająca niż proza, do tego czasami potrzebna jest większa emocjonalność. Nie czytam dużo poezji, ale zdarzyło się sięgnąć po jakiś tomik z własnej woli. Jednak „wybitność” Tranströmera jakoś ominęła mnie szerokim łukiem. Jego wiersze z chwilą przeczytania odchodzą w zapomnienie, nic ich nie trzyma w umyśle. Często też dana strofa zaczyna się jakąś myślą, która do czegoś dąży, zwykle do jakiegoś meritum, ale... w ostatniej linijce mamy wypowiedź kompletnie bez związku z tym, co było wcześniej. Nie raz miałam takie wrażenie. Wiersze są zwykle zlepkami obrazów, często do siebie nie przystających. Rzadko zdarzają się takie ze spójnym zamysłem, jakąś opowieścią (np. ten o kompozytorze, „Sen Bałakiriewa”), która nieco dłużej są w stanie zatrzymać uwagę czytelnika. W wierszach często przewijają się obrazy morza, łodzi i wyposażenia, wybrzeży, fal, ale nie tylko, czasami tematyka była bardziej abstrakcyjna. Lepsze były fragmenty prozy, jednak ciężko mi stwierdzić, czy moja pozytywniejsza ich ocena wynika z tego, że rzeczywiście były lepsze, czy z tego, że nie były wierszami i łatwiej było się zanurzyć w narrację.

Niestety, twórczość tego „wymagającego poety” (jak pisze na okładce Adam Zagajewski) nie porwała mnie zupełnie. Wiersze nie w mojej estetyce, a tematyka też zbyt szeroka, może nieuporządkowana. Jeśli zostanie mi w pamięci choć jeden utwór, będzie to już niezwykłym sukcesem.

Tym razem #nobelnamiesiąc mi nie podszedł zupełnie i plasuje się razem z Patrickiem Modiano na samym dole rankingu moich ulubionych noblistów.