„Twarde światło” Michael Crummey

Książka jest zdecydowanie dla tych, którzy prozę Crummeya już znają i którzy na Nowej Fundlandii nie są po raz pierwszy. Bo jak sam autor pisze w przedmowie do polskiego wydania, jest to pewne dopełnienie. Sięgnij najpierw po książki Dostatek albo Sweetland, aby poczuć klimat tego regionu, a następnie wróć do Twardego światła, tak jak wracasz do innych miejsc, które czymś cię urzekły.

Jest to zbiór krótkich form, w których autor próbował uchwycić ducha Nowej Fundlandii, będącego przez setki lat niezmiennym, a obecnie zanikającego. Dwustronicowe opowiadania mówią głównie o życiu codziennym – łowieniu ryb (które było dla ludzi praktycznie jedynym źródłem dochodu), przygotowywaniu posiłków z produktów z ziemianki, prowadzeniu gospodarstwa.

„Miałam sześćdziesiąt jeden lat, gdy kupiłam pierwszy karton mleka ze sklepu.” (s. 47)

Są też jeszcze bardziej nostalgiczne fragmenty. Jak chociażby wspominanie osób, których już nie ma i nikt o nich nie pamięta:

„Cmentarz w Spalonym Lesie został wygrodzony w roku 1890. Pierwszą pochowaną tam osobą był syn Solomona Evansa. (...) Nikt nie był w stanie przypomnieć sobie, ani jak chłopiec miał na imię, ani dlaczego zmarł.” (s. 77-78)

Ale także wiele mówiący wypis z działalności spółki Earle Synowie z 1941 roku, w którym wymienionych jest mnóstwo oddziałów firmy, zajmującej się połowem dorsza oraz produkcją sosu borówkowego, porównany z opisem z 1995 roku, w którym nie znajduje się już nic.

Inną częścią książki są wiersze, które autor spreparował (jeśli mogę użyć takiego określenia) na podstawie pamiętnika kapitana statku – stąd w tych wierszach głównymi tematami są morze i żegluga po bliższych i dalszych miejscach.

Zdecydowanie bardziej przypadły mi do gustu opowiadania, ale może wynika to z tego, że wiersze inaczej się czyta. Nie zmienia to jednak faktu, że mój ulubiony fragment pochodzi właśnie z wiersza. Opisuje on bardzo obrazowo brzegi i klimat Nowej Fundlandii. Zamykam oczy i czuję jakbym tam była. I chyba to jest magia tekstów Crummeya – widać, że kocha miejsce, z którego pochodzi i potrafi pokazać je w taki sposób, że także je pokochamy, mimo że zimny wiatr i wszechobecna sól z wody morskiej, nie jest tym, co pragnęlibyśmy mieć na co dzień w swoim otoczeniu. I choć nie jest to najlepsza z książek autora, to jednak wcale mnie nie dziwi, że właśnie ta naprawa go największą dumą – bo jest o jego korzeniach i o ludziach, od których się wywodzi, ale którzy powoli przez cywilizację, odchodzą w zapomnienie.

Na pierwszy rzut oka wybrzeże usiane wyspami
jest bezdrzewne, jednostajnie beżowe lub szare –
wzgórza w oddali obdarte ze skóry
albo wygładzone jak osełka zeszlifowana nożem.
Wąskie doliny zieleni wyłaniają się z cienia,
gdy się w nie wpływa,
kępy karłowatej świerczyny w płytkiej glebie,
korzeniami uczepione kamienia;
białe poroża śniegu błyszczą w wysokich rozpadlinach,
łąki mchu zasnuwają przylądki o zapadłych grzbietach,
czyste jak świeżo skoszony trawnik.
Przez trzy krótkie miesiące północnego lata
pola białego wrzosu i wiciokrzewu
doznają dosyć łaski, by rozkwitnąć;
grona borówek dojrzewają
w wilgoci sierpniowych deszczów. (...)


(Malując wyspy, s. 188)

Przeczytaj także krótką recenzję książki Sweetland >