„Szczygieł” Donna Tartt

Kiedy Theo był 13-letnim chłopcem stracił mamę podczas wybuchu bomby w muzeum. Był obecny także podczas ostatnich chwil człowieka, który poprosił go o zabranie sygnetu i zaopiekowanie się jednym z dzieł sztuki wiszącym na ścianie muzeum. Tego dnia życie chłopca zmienia się pod wieloma względami – nie tylko poznaje człowieka, który zajmuje się renowacją mebli, ale także rozpoczyna zupełnie inne życie poza Nowym Jorkiem. A gdzieś tam w tle będzie miał wciąż z tyłu głowy obraz Szczygieł namalowany w XVII wieku przez Fabritiusa.

Warsztat Hobiego i jego opowieści o renowacji mebli były dla mnie bardzo ciekawym elementem, a osoby znające się nieco na antykach z pewnością jeszcze bardziej je docenią. Samo to, że jednym z elementów fabuły są dzieła sztuki, ich obieg (zarówno legalny, jak i nielegalny) z pewnością dodaje książce nieco „elitarności”.

No właśnie. Słyszałam o Donie Tartt, że choć wydaje książki co dziesięć lat, to każda z nich jest arcydziełem, literaturą wybitną, a Szczygieł otrzymał nawet nagrodę Pulitzera. I cóż ja mogę w tej kwestii napisać? Ja nie poznałam się na geniuszu autorki. Jak dla mnie Szczygieł jest zwykłą beletrystyką, napisaną naprawdę niespecjalnie wysokim stylem, a do tego stworzonym, wręcz idealnie skrojonym, pod ekranizację. Nie przepadam za książkami, które mają sceny pisane jak gotowy scenariusz, a bohaterów na tyle schematycznych, że ich ukradkowe pojawianie się na ekranie nie będzie nam nastręczać problemów z określeniem, jaki typ człowieka reprezentują. Niestety, dla mnie fabularnie ta książka to jedna wielka kalka z mnóstwa innych opowieści, ubrana tylko w ten „elitarny” temat. I jak na 800-stronicową cegłę, to tego głównego motywu jest w niej naprawdę mało. Około 200 stron zajmują ekscesy alkoholowo-narkotykowe głównego bohatera i jego kumpla, który oczywiście jest „buntownikiem z wyboru”, ale piekielnie inteligentnym i jakże oczytanym, a do tego o tak niezwykłym pochodzeniu, że autorka sama nie może się zdecydować, czy jest Ukraińcem, Rosjaninem czy Polakiem (no bo w sumie jaka to różnica?). W każdym razie przez sporą część tej książki miałam wrażenie, że czytam jakąś młodzieżówkę o piciu, rzyganiu i ćpaniu – te fragmenty całkowicie niepotrzebnie rozwlekają całą historię i napisanie ich na dwadzieścia stron też spełniłoby swoją rolę pokazania trudnej i burzliwej młodości. W całej historii nic, absolutnie nic mnie nie zaskoczyło, nawet ta nieco ckliwa końcówka (znów napisana jak dla mnie jako scena tuż przed napisami końcowymi filmu, z odjazdem kamery pokazującą ulice Nowego Jorku). Oprócz tego w książce pojawiło się sporo błędów, co jednak nie jest już winą autorki (np. zarówno błędy logiczne, Boris położył rękę na główce Pottera a nie Popczika, a także językowe, błędna pisownia "o żesz" zamiast "ożeż" i sporo literówek).

Chciałabym zakończyć jakoś pozytywnie ten tekst, ale niestety tytuł ten był dla mnie sporym rozczarowaniem. Motyw malarstwa w książkach uwielbiam jak żaden inny, dlatego tym bardziej nie mogę znieść, że obraz, meble, cały motyw rynku sztuki dostały w tej historii tak mikry wycinek, a autorka postawiła na łatwo sprzedawalną, całkowicie mało oryginalną, historię napisaną pod film akcji.


Książkę tę czytałam w ramach mojej akcji #czytajmyrazem2019, a moimi współczytającymi były Iwona i Patrycja z instagrama.

Komentarze