„W stronę Swanna” Marcel Proust

Narrator wspomina czasy swojego dzieciństwa spędzone w miejscowości Combray, do którego przybywał pociągiem z Paryża wraz z rodzicami w czasie ciepłych miesięcy i Świąt Wielkanocnych. W domu tym przebywała znaczna część jego rodziny – dziadkowie, cioteczne babki, ciotka, brat dziadka – a także pojawiali się sąsiedzi, w tym Swann. Pierwsza część cyklu W poszukiwaniu straconego czasu opowiada głównie o samym Combray, relacjach między mieszkańcami domu, okolicy i przyrodzie, lecz także przywołuje historię miłości Swanna, której narrator sam pamiętać nie może, gdyż działa się przed jego urodzeniem, a kończy to klamra opowieści z Paryża.

I teraz kwestia zasadnicza. Proust wielkim autorem był, ale czy da się to czytać? Czy normalny człowiek da radę? I tak, i nie. Na pewno trzeba wykazać się cierpliwością, sięgając po ten tytuł, bo obecnie jesteśmy przyzwyczajeni do zupełnie innego sposobu narracji. To tytuł do czytania w spokoju, gdy nigdzie nie będziemy się spieszyć i nic nas nie rozproszy. A kiedy już ten stan osiągniemy, jesteśmy w stanie kilka elementów z tego utworu docenić.

Dla mnie przede wszystkim sporym zaskoczeniem był humor. Inteligentny dowcip, bystrość obserwacji i łatwość w przedstawianiu niektórych ludzkich charakterów. Bardzo podobał mi się fragment, kiedy obłożnie chora ciotka narratora prowadziła cichą grę ze swoją służącą Franciszką, a także wszystkie błyskotliwe komentarze związane ze snobowaniem się mieszczaństwa. To co pozornie mogłoby się wydawać najnudniejsze w całej tej książce, czyli opisy kwiatów i pól Combray, ujęło mnie chyba najbardziej i doceniam to, że autor z taką wrażliwością opisywał kwiaty bzu, a głóg wzbudzał w nim wręcz czułość. W ogóle często pochylał się na długie strony nad elementami rzeczywistości, koło których zwykle przechodzi się dosyć obojętnie, nie poświęcając im wiele uwagi.
Z drugiej zaś strony, to co powinno być najciekawsze i czytane jednym tchem, czyli część związana z miłością Swanna do Odety, umęczyło mnie niemiłosiernie. Przepracowywanie tego związku przez prawie połowę książki zdecydowanie mi nie podeszło, ale muszę przyznać, że ciekawe były wtręty malarskie (Odeta ponoć podobna była do jednej z kobiet namalowanej przez Botticellego w Kaplicy Sykstyńskiej) i przemyślenia na temat pewnej sonaty. Innymi słowy moje zainteresowanie wracało, gdy tylko miłość schodziła na dalszy plan.

To co ważne, to rzeczywiście – jak pisze we wstępie Boy-Żeleński – gdzieś tak podskórnie czuć, że to czas jest cichym bohaterem tej książki. Czas, który płynie powoli, czas, który się dłuży, czas, który zmienia rzeczy, czas na przyjemności dnia codziennego, który zostaje nam odebrany (jak niemożność spędzenia z mamą tych kilku chwil przed zaśnięciem), czas, który pozwala nam dogłębnie poznać naturę rzeczy, czas przeszły, który już nie wróci.

Cieszę się, że zapoznałam się z tym klasykiem, jednak muszę przyznać, że nie zachwycił mnie aż tak, jakbym tego pragnęła. Doceniam styl i humor autora, jednak zbyt często musiałam brnąć przez niektóre zdania i dygresje, aby całościowo być usatysfakcjonowaną lekturą. A może było to tak inne od ostatnio czytanych przeze mnie lektur, że powinnam się była bardziej wgryźć? Dlatego nie odrzucam możliwości, że wkrótce sięgnę po kolejną część, aby się przekonać.

Książkę tę czytałam w ramach mojej akcji #czytajmyrazem2019, a moim współczytającym był Paweł z bloga Melancholia codzienności.

Komentarze