„Bez winy” Michael Crummey

„Bez winy” Michael Crummey | fot. Jeden akapit
Ada i Evered żyli z rodzicami nad odciętą od świata zatoką u wybrzeży Nowej Fundlandii. Jednak pewnej zimy zostają osieroceni – najpierw umiera matka, później ojciec. Evered ma niecałe 12 lat, Ada nieco mniej i wszystko, co wiedzą o świecie, ogranicza się do tego, co przekazali im rodzice. I choć sporo wiedzą na temat życia codziennego – połowu ryb, ich suszenia, zajmowania się grządkami – to wiele kwestii pozostaje dla nich zupełnie nieznanych. W trakcie dorastania nie tylko muszą sobie radzić z losem niełatwym nawet dla dorosłego człowieka, ale też z budzącymi się w nich odczuciami i potrzebami, których nie rozumieją.

W moim odczuciu tytuł ten, to kaliber nieco cięższy psychologicznie, niż poprzednie książki autora. Oczywiście, Crummey nigdy nie oszczędzał swoich bohaterów i pokazywał trudy życia na surowych wybrzeżach Nowej Fundlandii, ale tym razem dochodzi do tego jeszcze pewien problem moralny. W miarę jak rodzeństwo dorasta wyczuwa się napięcie, które musi znaleźć ujście. Wydaje mi się, że między wierszami autor próbuje dać czytelnikowi do przemyślenia kwestię, co jest winą i czy to pojęcie nie jest związane z życiem w społeczności, a tym samym, czy życie poza społecznością – i w dużej mierze nieświadomość norm społecznych – z winy może tłumaczyć. 

„Byli tam sami ze swoją skromną wiedzą o świecie, dotąd otrzymywaną niesystematycznie lub pozyskiwaną przypadkiem.
Człek musi zdzierżyć, czego nie mocen jest odmienić.”

Za sprawą przypadkowych ludzi pojawiających się w okolicy rodzeństwo dowiaduje się, że życie poza ich zatoką jest znacznie bardziej skomplikowane. Zaczynają się zastanawiać nad pewnymi kwestiami, które do tej pory nie zaprzątały ich głów. Nie tylko na temat reszty świata – podróży, jak to w przypadku Ady – ale też ich miejsca zamieszkania i przeszłości – jaka historia kryje się za grobem nieznanego żeglarza w ich ogródku, nad czym duma Evered.

Wciąż znajdziemy tu to, co Crummeya wyróżnia – specyficzny klimat. Razem z rodzeństwem wędrujemy do lasu po borówki, szukamy przydatnych rzeczy wyrzuconych na brzeg po sztormie czy wypływamy na łódce i łowimy ryby. Autor jak zawsze czaruje słowem i sposobem opisywania tego małego skrawka ziemi. Opisy przeplatają się jednak z przemyśleniami rodzeństwa, z niekiedy niełatwymi do pojęcia wydarzeniami, które zostają w ich głowach na długo. 

Przyznam, że nie mogłam czytać tej książka na raz, musiałam ją sobie dawkować, ponieważ czasami trudno było mi przejść dalej, niektóre kwestie czasami uwierały. Przez to gdy skończyłam zastanawiałam się, na ile tytuł ten mi się podobał. Stwierdzam jednak, że choć było mi znacznie bardziej „niewygodnie” w trakcie lektury niż zazwyczaj, to historia wymyślona przez Crummeya (podkreślmy, że stworzył ją na podstawie prawdziwej wzmianki z relacji pewnego pastora) porusza wiele strun i zostawia wiele kwestii do dłuższego zastanowienia. 

Przeczytaj także moje teksty o innych książkach Michaela Crummeya: Sweetland i Twarde światło.

A tu można obejrzeć spotkanie, które odbyło się z autorem w ramach Festiwalu Literacki Sopot 2020:

Komentarze