„Fabryka Absolutu” Karel Čapek

W roku 1943 w gazecie pojawia się ogłoszenie o wynalazku na sprzedaż. Przedsiębiorca Bondy zamierza dowiedzieć się, o jaką maszynę chodzi. Na miejscu okazuje się, że wynalazcą jest jego dawny kolega, genialny fizyk, który stworzył maszynę spalającą całą materię węglową, bez pozostawiania produktów ubocznych. Jednak jako ateista nie przewidział, że skutkiem spalenia całej materii będzie uwolnienie… ducha. Tym sposobem maszyna wytwarzająca maksimum energii oswobadza Absolut, który panoszy się w piwnicy, uduchawia i nawraca tego, kto tylko się napatoczy. Przedsiębiorcy to jednak nie przeszkadza i planuje uruchomienie masowej produkcji maszyn.

Pomysł na tę książkę uważam za naprawdę kapitalny. Szczególnie początkowe rozważania filozoficzno-fizyczne na temat materii i ducha dają ciekawą bazę pod całą koncepcję książki. Podobnie jak w czytanych już przeze mnie opowiadaniach Čapka Księga apokryfów nie brakuje tu podanej bardzo na serio prześmiewczości – ot, w postaci chociażby kolejnych oświeconych i nauczających (jak nie właściciel barki, to operator karuzeli) czy oficjalnego stanowiska Kościoła, który nie pisze się na taki Absolut i się od niego odcina. Ale pod koniec nie brakuje też refleksji o samej kondycji ludzkości i naturze człowieka. Refleksji o tym, że ludzie potrafią się zabijać tylko dlatego, że drugi człowiek myśli inaczej, że w odmienny sposób postrzega ten Absolut, w który wierzy.

To co nie podobało mi się w tej książce, to zbyt obszerne pofrunięcie na skrzydłach wyobraźni w kwestii polityki światowej, układu sił i porządku naszego świata. Mam wrażenie, że jeśli czescy autorzy biorą się za pewnego rodzaju alternatywną wizję, albo koncepcję, to robią to już bardzo dogłębnie i szczegółowo (np. jak to było w Kacicy, szkoła dla katów jako alternatywna rzeczywistość), ale tutaj Čapek tak popłynął, że momentami musiałam bardzo się starać, aby nie zasnąć przy tym politykowaniu. Jeśli chodzi o tłumaczenie, to w kilku miejscach miałam wrażenie, że niektóre zdania brzmiały za bardzo po czesku (np. „Na górach padał śnieg”, wydaje mi się, że po polsku nikt by tak nie powiedział).

Mimo zastrzeżeń cieszę się, że przeczytałam ten klasyczny już tytuł literatury czeskiej, bo wiele jest tu myśli wartych uwagi i mimo tylu lat od wydania, wciąż wartych przemyślenia. I czyż nie jest piękne to, że Czesi potrafią pisać o poważnych sprawach bez pompatyczności i z kuflem piwa w dłoni?

Książkę tę czytałam w ramach mojej akcji #czytajmyrazem2019, a moimi współczytającymi były Marta z booklove.pl i czechypopolsku.pl.





Bardzo długi cytat dla bardzo chętnych:

🔹🔹🔹🔹

— Na Morawach — ozwał się Brych — przyrządzają kapustę na rzadko. Byłem tam jako czeladnik. Po prostu się leje.
— Idź pan z taką kapustą! — dziwił się pater Joszt. — Kapustę trzeba przecie przecedzić. Nie gadaj pan, kto by taką rzecz jadł?!
— No, jedzą tam taką kapustę. Łyżkami.
— Strach po prostu — drętwiał kanonik. — Jakiś dziwny naród, czy nie? Przecież kapustę trzeba tylko omaścić. Dobrze mówię, panie Binder? Nie rozumiem, jak można kapustę przyrządzać inaczej!
— Wie ksiądz — rzekł pan Brych w zamyśleniu — to jest akurat tak, zdaje się, jak z tą wiarą wtedy i w ogóle. Ludzie nie chcą zrozumieć, że inny może wierzyć w co innego.
— Daj pan spokój — bronił się pater Joszt. — Prędzej bym uwierzył w Mahometa, niżbym jadł taką dziwaczną kapustę. Przecie sam rozum wskazuje, że kapustę trzeba tylko omaścić, nie?
— A wiary sam rozum nie wskazuje?
— Naszą wiarę, owszem — rzekł kanonik z wielką stanowczością — ale inne wiary nie są w zgodzie z rozumem.
— Więc znowu jesteśmy akurat tam, gdzie byliśmy przed wojną — westchnął pan Brych.
— Ludzie są zawsze tam, gdzie byli przedtem — odezwał się pan Binder. — I pan Kuzenda mawia zawsze to samo: Bracie, powiada, żadnej prawdy nie wywojujesz, nie wymusisz na nikim. Pamiętasz Binder, powiada, że ten nasz Pan Bóg na bagrownicy nie był znowu taki najgorszy i twój na karuzeli także nie, a jednak obaj przepadli. Wiara, Obyczaje. Każdy wierzy tylko w swojego najlepszego Pana Boga, ale nie wierzy innemu człowiekowi, że on także wierzy w coś dobrego. Ludzie powinni najpierw wierzyć w ludzi, ufać im, a reszta sama się uładzi. Tak mawia pan Kuzenda.
— Alboż nie? — rzekł pan Brych. — Niechby sobie człowiek myślał, że inna wiara jest kiepska, ale nie powinien myśleć, że ten, co ją ma, to koniecznie wredny, niegodziwy i drański człowiek. Tak jest w polityce i we wszystkim.
— I dlatego tyle ich się nienawidziło wzajemnie i wymordowało — odezwał się pater Joszt. — Wiecie, im większą ktoś ma wiarę, tym wścieklej gardzi tymi, co nie wierzą tak samo jak on. A przecie największą wiarą byłoby wierzenie w ludzi.
— Każdy jest jak najlepiej usposobiony do ludzkości, ale dla pojedynczego człowieka to nie. Ludzkość zbawię, ale ciebie, bracie, zabiję. A to niedobrze, wasza wielebność. Świat będzie zły, dopóki ludzie nie zaczną wierzyć w ludzi.
— Wiesz pan co, panie Binder — rzekł pater Joszt w zamyśleniu — to może by pan na jutro zrobił dla mnie taką kapustę po morawsku. Ja spróbuję.

(s. 162-163, wersja elektroniczna)

🔹🔹🔹🔹

Komentarze