„Kroniki” Bob Dylan

„Kroniki” Boba Dylana będą ciekawe dla kogoś, kto bardzo interesuje się sceną muzyczną z lat 50. i 60 w gatunku folk lub country. Dylan zarzuca nas na początku i na końcu mnóstwem nazwisk osób i tytułów, na których się wzorował i którymi się inspirował. Książka ma pewną klamrę, bo zaczynamy od momentu, gdy Dylan podpisuje swój pierwszy kontrakt, przeskakujemy nagle do chwili, gdy jest u szczytu sławy i musi się niejako bronić, żeby nie przypisywano mu roli buntownika i podjudzacza, żeby na końcu wrócić do tego młodego chłopaka, który dopiero zaczyna karierę i inspiruje się wieloma rzeczami, spotykanymi na drodze. Dylan, co oczywiście nie dziwi, pisze bardzo poetycko, jeśli się zachwyca to całym sobą i prawie że grają chóry anielskie przy tym. Porównał np. dźwięk syren okrętowych do piątej symfonii Beethovena. Na pewno ma niezwykłe, nietypowe spojrzenie na świat. Na utwory też patrzył nie tylko przez pryzmat tekstu, ale także ich formę, konstrukcję. Często rozkładał na czynniki pierwsze piosenki innych i zastanawiał się, co jest w nich takiego, że mają taką moc oddziaływania. Książka jest jednocześnie małym wspomnieniem minionych czasów – jak sprawy wyglądały w przemyśle muzycznym, ale także jak zmieniły się Stany. Cieszę się, że sięgnęłam po „Kroniki”, a nie zbiór utworów, bo z tej książki znacznie lepiej można wyczytać, jakim Dylan jest człowiekiem, w jaki sposób postrzega na świat.

Ogólnie spotkanie z tym noblistą uważam za udane, aczkolwiek wiele było fragmentów, które niewiele mi mówiły – nie interesowałam się tym rodzajem muzyki i wykonawcami, dlatego długie zachwyty autora nad nimi były mi po prostu obojętne. Tylko nazwy.