„Raj tuż za rogiem” Mario Vargas Llosa
Książka ta to dwie narracje prowadzone naprzemiennie, a u głównych bohaterów, którzy choć żyją w nieco innych czasach i wydawałoby się, że nie mają wiele wspólnego, z czasem widzimy pewne podobieństwa.
Flora Tristan w 1844 roku przemierza francuskie miasta, aby namawiać ludzi do stworzenia Jedności Robotniczej, w której burżuazja przestałaby wyzyskiwać robotników, a kobiety miałyby takie same prawa jak mężczyźni. Jednocześnie wraz z jej podróżami i spotkaniami promującymi jej działalność, cofamy się wspomnieniami do wszystkiego, co doprowadziło ją do miejsca, w którym teraz się znajduje, do tego, kim jest. Druga historia to już koniec XIX wieku, kiedy to malarz Paul Gauguin przybywa na Tahiti. Owładnięty jest obsesją powrotu do dzikości i tworzenia dzieł pełnych pierwotnych instynktów. Także o jego przeszłości dowiadujemy się sporo w retrospekcjach – kim był wcześniej, zanim stał się malarzem i jak w ogóle do tego doszło (zaczął malować dopiero po 30-tce).
Dosyć nietypowe są te dwie narracje. Z jednej strony są one prowadzone raczej z punktu widzenia osoby trzeciej, ale czasami przeplatają się z narracją w drugiej osobie, czyli „Co wtedy myślałaś, Florita?” albo „Tak było, Koke?”. Dzięki temu wchodzimy w pewien sposób w dialog z myślami bohaterów.
Choć tytuł odnosi się do pewnej dziecięcej gry, która w powieści jest dwa razy przywoływana, to jednak dla mnie nawiązuje bardziej do działalności bohaterów. Każde z nich było owładnięte pasją stworzenia pewnego raju – społecznego raju dla ludzi, pełnego równości i zrozumienia czy też raju nieskażonego zachodnią cywilizacją, pierwotnego, w którym na porządku dziennym jest robienie tatuaży na skórze i kanibalizm. Oboje porzucili swoje rodziny, zobowiązania w imię obsesyjnej idei, która zakiełkowała w ich umysłach i to wcale nie w młodzieńczych latach.
Ciężko jest mi jednoznacznie ocenię tę powieść. Z jednej strony męczyłam się trochę przy czytaniu, lektura szła mi opornie, z drugiej jednak dała mi do myślenia. W każdym razie jest to druga książka Vargasa Llosy, którą przeczytałam i utwierdziłam się tylko w przekonaniu, że autor to stary zbereźnik, z którego książek erotyzm wręcz wycieka, ale jednocześnie jest pod nim, między wierszami coś więcej.
Flora Tristan w 1844 roku przemierza francuskie miasta, aby namawiać ludzi do stworzenia Jedności Robotniczej, w której burżuazja przestałaby wyzyskiwać robotników, a kobiety miałyby takie same prawa jak mężczyźni. Jednocześnie wraz z jej podróżami i spotkaniami promującymi jej działalność, cofamy się wspomnieniami do wszystkiego, co doprowadziło ją do miejsca, w którym teraz się znajduje, do tego, kim jest. Druga historia to już koniec XIX wieku, kiedy to malarz Paul Gauguin przybywa na Tahiti. Owładnięty jest obsesją powrotu do dzikości i tworzenia dzieł pełnych pierwotnych instynktów. Także o jego przeszłości dowiadujemy się sporo w retrospekcjach – kim był wcześniej, zanim stał się malarzem i jak w ogóle do tego doszło (zaczął malować dopiero po 30-tce).
Dosyć nietypowe są te dwie narracje. Z jednej strony są one prowadzone raczej z punktu widzenia osoby trzeciej, ale czasami przeplatają się z narracją w drugiej osobie, czyli „Co wtedy myślałaś, Florita?” albo „Tak było, Koke?”. Dzięki temu wchodzimy w pewien sposób w dialog z myślami bohaterów.
Choć tytuł odnosi się do pewnej dziecięcej gry, która w powieści jest dwa razy przywoływana, to jednak dla mnie nawiązuje bardziej do działalności bohaterów. Każde z nich było owładnięte pasją stworzenia pewnego raju – społecznego raju dla ludzi, pełnego równości i zrozumienia czy też raju nieskażonego zachodnią cywilizacją, pierwotnego, w którym na porządku dziennym jest robienie tatuaży na skórze i kanibalizm. Oboje porzucili swoje rodziny, zobowiązania w imię obsesyjnej idei, która zakiełkowała w ich umysłach i to wcale nie w młodzieńczych latach.
Ciężko jest mi jednoznacznie ocenię tę powieść. Z jednej strony męczyłam się trochę przy czytaniu, lektura szła mi opornie, z drugiej jednak dała mi do myślenia. W każdym razie jest to druga książka Vargasa Llosy, którą przeczytałam i utwierdziłam się tylko w przekonaniu, że autor to stary zbereźnik, z którego książek erotyzm wręcz wycieka, ale jednocześnie jest pod nim, między wierszami coś więcej.