„Rzeczy, których nie wyrzuciłem” Marcin Wicha

Autor po śmierci swojej matki porządkuje jej mieszkanie. Idą z tym w parze przemyślenia i wspomnienia – nie tylko o niej samej, o jej zwyczajach, ale także pewnych czasach, zwykłych rzeczach.

Interesująca była pierwsza część, kiedy to autor przegląda książki i nie tyle wspomina matkę, co... rynek wydawniczy. W tych latach tak się wydawało, w tych inaczej, wtedy była taka seria, wtedy tylko płócienne okładki, wtedy brzydkie ilustracje itd. Podobała mi się rozmowa z antykwariuszem czego już nie skupuje, bo pojawia się ciągle w biblioteczkach po starszych osobach:

 „Co mam powiedzieć? Facet skupuje księgozbiory. Prawdziwe księgozbiory po śmierci właścicieli przekazuje się bibliotekom czy muzeom. Mnie zostały książki. Nigdy nie przyszłoby nam użyć innego określenia. To jak z salonem i dużym pokojem. My mieliśmy książki w dużym pokoju”.

Rozmyślał też nad zwyczajami matki, to że Emmę Jane Austen czytała kilka razy w swoim życiu, zwykle gdy przychodziła chandra. Podobał mi się też humor, z jakim autor do niej podchodził, jak opisywał jej niełatwy charakter. Na początku wspomniał, że czasami możemy powiedzieć jaki dany człowiek jest, dopiero gdy już go nie ma. Wtedy – najpewniej przez to, co sobie przypominamy o danej osobie – jesteśmy w stanie wykrystalizować jej pełniejszy obraz:

„Matka była pamiętliwa. Ostrożnie gospodarowała wyrozumiałością. Jednak potrafiła znaleźć w sobie pokłady zrozumienia i łagodności, kiedy chciała komuś dokuczyć”.

Ogólne spojrzenie na świat i różne jego właściwości było niezwykle błyskotliwe, ale jednocześnie trochę gorzkie:

„Państwa upadają. Święte prawa własności przechodzą z rąk do rąk. Na polityków czeka trybunał stanu albo sąd w Hadze. Tylko urzędniczki są wieczne. Potężniejsze od premierów, prezydentów i sekretarzy. Ponieważ ich supermocą jest obojętność”.

I muszę przyznać, że właściwie tylko pierwsza część naprawdę mi się podobała (może jeszcze też końcówka, gdy matka powiedziała mu, że jest chora) – pewnie dlatego że na nią się przygotowałam i na nią pisałam się przed rozpoczęciem lektury. Reszta nie zachwyciła mnie, nie porwała, nie zainteresowała, dlatego uważam tytuł za bardzo dobry, jednak nie wychwalam pod niebiosa, jak bardzo dużo osób to czyni.
Najbardziej przejmujące było dla mnie to patrzenie na książki, na zapiski (sposób pisma i idące za tym konsekwencje w charakterze matki czy ojca), to poruszanie się po pustym pokoju – wtedy paradoksalnie autor najbardziej pozwolił odczuć obecność jego matki w opowieści.