„Mam na imię Lucy” Elizabeth Strout

Lucy trafia do szpitala na kilka tygodni. W tym czasie mało widuje się ze swoim mężem i dziećmi, ale za to po wielu latach widzi znów swoją matkę, gdy ta spędza wiele dni przy jej łóżku. Spotkanie to jest okazją do wspominania dzieciństwa Lucy, które upływało w biedzie, ale dzięki zdolnościom wyrwała się na studia do Nowego Jorku. Kobiety wspominają także różne osoby, koleżanki, sąsiadów i ich perypetie. Historia jest także niejako zapisem książki, którą Lucy, początkująca autorka, pisze. Wiele zatem jest przeskoków także do przyszłych wydarzeń, które miały miejsce już po wyjściu ze szpitala.

Fragmenty, w których Lucy wspomina swoje pełne ubóstwa dzieciństwo w małej miejscowości, mieszkanie w „garażu”, są zdecydowanie najciekawsze i w interpretacji Danuty Stenki brzmią bardzo wiarygodnie. Jednak cała reszta – relacja z matką, spotkanie z pisarką bestsellerów, relacje z mężem – jest mdła i nieciekawa. Już po niespełna dwóch tygodniach od wysłuchania audiobooka nie pamiętam zbyt wiele szczegółów, wrażeń z lektury, a to moim zdaniem najlepiej świadczy o niespecjalnej odkrywczości tego dzieła. Zapamiętałam głównie, że bohaterka wciąż powtarzała do siebie, dosyć znienacka, że kogoś kocha – matkę (gdy ta sama nie chciała powiedzieć córce, że ją kocha), lekarza (bo przychodził do niej codziennie), męża (nawet po rozstaniu). Lektura mocno mnie rozczarowała, szczególnie że słyszałam naprawdę dobre opinie o tej autorce, ale może nie trafiłam w najlepszy tytuł.