„Duchy Jeremiego” Robert Rient

„Duchy Jeremiego” to niby książka o chorobie matki z punktu widzenia 12-letniego syna, ale nie tylko.
Podobało mi się to, że naprawdę były to stwierdzenia, myśli, które moglibyśmy przypisać chłopcu (np. to że jak doliczę do 60 i przyjedzie karetka to wszystko będzie dobrze). Nie ma w jego zachowaniu jakiegoś umartwiania się, on jakby rozumie, że to rak, mama nie ma czasem siły, ale nie przyjmuje do końca, że mamy może nie być. Nie ma w nim udawania, pewnych rzeczy nie pojmuje, nie ma pewnych zahamowań, momentami jest bezlitosny, jak np. nabija się z dziadka, gdy ten ma w oczach „alshajmera”, a jednocześnie przypomina sobie ciągle, aby nie być „nieczułym”, jak to mama mówiła o jego ojcu.
Oprócz choroby matki ważny jest tu element przeszłości rodziny. Poznajemy okoliczności np. eksterminacji Żydów, właśnie z jego niezbyt rozumiejącego punktu widzenia. Uważa chociażby, że dziadek na Syberię pojechał na wycieczkę i ogólnie było mu tam dobrze, bo mógł podziwiać po drodze przyrodę, a jedyne czego się bał to spotkania niedźwiedzia. Naprawdę dobrze wykreowany główny bohater i jednocześnie narrator, a historia też niebanalna.

Ostatnio w podobnym temacie czytałam „Siedem minut po północy” (przeczytaj recenzję
„Siedem minut po północy”), która też była historią choroby rodzica z punktu widzenia dziecka i jego lęków. Tamten tytuł był bardziej baśniowy, przez opowieści potwora, które były zakamuflowanym przekazem, że nie należy oceniać pewnych myśli i zachowań bez poznania wszystkich przesłanek. Tutaj więcej jest realizmu, choć małego realizmu magicznego też nie zabrakło, jest też pewna dalsza perspektywa, której „Siedem minut...” nie pokazuje. Obie historie bardzo dobre, ale „Duchy Jeremiego” przemówiły do mnie chyba bardziej, właśnie przez dodanie jeszcze wątków z przeszłości rodziny.